Chicago. Jestem tu od dwóch miesięcy, w czasie których zajmowałam się córką mojej kuzynki Marii i jej męża Tośka. To moje pierwsze wakacje na emeryturze. Pojechałam daleko, ale nie całkiem w nieznane. Mam na tym kontynencie Ciocię, jej syna, i jeszcze dwóch przyjaciół mojego męża i moich jeszcze z czasów studiów. Wakacje dobiegły końca. U Marii mogę mieszkać, jak długo zechcę. Mam wizę na pół roku i kuzynka zachęca, bym ten czas spędziła z nimi. Z jednej strony mnie to nęci - bo wielkie amerykańskie miasta są niezmiernie pociągające. Chcę je w jakiś sposób zgłębić, znaleźć w nich ślad (choć ten od dawna rozpłynął się w amerykańskim powietrzu) mojego Dziadka, który ponoć kiedyś tu pracował. Niczego nie wiemy o tym na pewno, tyle tylko, że na starość bardzo bolały go nogi, co było efektem ciężkiej fizycznej pracy przy produkcji szyn kolejowych.
Ale dziecku kuzynki już nie jestem potrzebna, bo każdego dnia wiele godzin spędza w szkole, kuzynce też pewnie nie. Chodziłybyśmy razem na kurs angielskiego, jednak nie możemy się dogadać w kwestii grupy, a na spacery po mieście szkoda jej czasu. Pokazała mi już to wszystko, co tu najważniejsze.
Najłatwiej chyba pójść do biura podróży, w którym kuzynostwo kupują bilety do Polski i to załatwić. Idę. Ale biuro tak nie działa, ograniczają się do linii Chicago - Polska.
Więc co, w ogóle nie mogą mi pomóc? Mogą, mogą. Otóż oni zadzwonią do Nowego Jorku i zapytają, co zrobić, w NYC jest takie biuro. A ja im zapłacę za minutę rozmowy 25 $. Cooo? Ja, emerytowana nauczycielka, mam tyle wybulić? Za rozmowę? No nie...
Myślę sobie, że załatwię wszystko na lotnisku. Jednak mąż kuzynki twierdzi, że od lat na lotnisku nie kupuje się biletów. Czuję się oburzona, nawet może obrażona. No bo jak to?! Czyż nie oglądał filmów (zwłaszcza amerykańskich), w których ktoś tam wpada na lotnisko w ostatniej chwili i kupuje bilet na pierwszy lepszy samolot (bo ucieka przed mafią albo coś w ten deseń)? Czy nie wiedział "Bezsenności w Seattle", w którym mały chłopiec leci do New Yorku załatwić tatusiowi sensowną żonę a nie taką z przypadku? Zdecydowałam, że właśnie tam kupię sobie bilet.Acha. Teraz to już całkiem nie jadę, bo chciałabym jednak dowieźć do Toronto swoją głowę. Pustawą, jak się okazuje.
Bo odprowadzałam na dworzec kolegę, który tu przyjechał z Ann Arbor i widziałam, że - to nie dla mnie. Nie dla mnie! Bo ja jestem zacofana! Nietechniczna! Bo to dla mnie zbyt skomplikowane. Bilet by mi tam pewnie sprzedali, pewnie nawet znalazłabym właściwy peron. Ale ten kolega zostawił na dworcu w automatycznym schowku małą walizkę. A gdy chciał ją wyjąć, okazało się, że kod nie działa. No, wreszcie to nie mnie, tylko komu innemu technika płata figle. Dobrze mu tak, dobrze! Niech się przekona, że mam rację, mówiąc, że technice nie można ufać!
Kolega jednak zupełnie się tym nie przejął. Schowek miał dodatkowe zabezpieczenie w postaci odciska jego palca i to podziałało. Mnie - nie zadziałałoby. A gdy się podróżuje na trasie międzynarodowej, to bagaż trzeba oddać tak, jak na lotnisku, odebrać na miejscu... Takie szykany, nie poddam im się!
A ja...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz