niedziela, 1 października 2017

Tessate napisała. Wyobcowanie cz.1

Chicago. Jestem tu od dwóch miesięcy, w czasie których zajmowałam się córką mojej kuzynki Marii i jej męża Tośka. To moje pierwsze wakacje na emeryturze. Pojechałam daleko, ale nie całkiem w nieznane. Mam na tym kontynencie Ciocię, jej syna, i jeszcze dwóch przyjaciół mojego męża i moich jeszcze z czasów studiów.  Wakacje dobiegły końca. U Marii mogę mieszkać, jak długo zechcę. Mam wizę na pół roku i kuzynka zachęca, bym ten czas spędziła z nimi. Z jednej strony mnie to nęci - bo wielkie amerykańskie miasta są niezmiernie pociągające. Chcę je w jakiś sposób zgłębić, znaleźć w nich ślad (choć ten od dawna rozpłynął się w amerykańskim powietrzu) mojego Dziadka, który ponoć kiedyś tu pracował. Niczego nie wiemy o tym na pewno, tyle tylko, że na starość bardzo bolały go nogi, co było efektem ciężkiej fizycznej pracy przy produkcji szyn kolejowych.
Ale dziecku kuzynki już nie jestem potrzebna, bo każdego dnia wiele godzin spędza w szkole, kuzynce też pewnie nie. Chodziłybyśmy razem na kurs angielskiego, jednak nie możemy się dogadać w kwestii grupy, a na spacery po mieście szkoda jej czasu. Pokazała mi już to wszystko, co tu najważniejsze. 
Tak więc - wyjadę. 
Tyle że - nie do Polski, na co opiewa mój bilet, a do Toronto,w którym mieszka Ciocia. Często do mnie telefonuje i prosi, by ją odwiedzić. Nie byłyby to odwiedziny dla samych odwiedzin (choć i to jest świetna perspektywa, bo za Ciocią przepadam), miałabym tam do spełnienia pewną, związaną z jej synem, misję.
Jest jednak pewien szkopuł. Bilet. Mój został kupiony w Polsce. Formalności dokonało moje Dziecko, które właśnie skończyło 18 lat i zna się na takich rzeczach. Bilet jest otwarty, trasa to: Warszawa - Chicago, Chicago - Warszawa. 
Trzeba tę trasę zmienić na Chicago - Toronto, a potem jeszcze. No tak, tylko jak tego dokonać?
Najłatwiej chyba pójść do biura podróży, w którym kuzynostwo kupują bilety do Polski i to załatwić. Idę. Ale biuro tak nie działa, ograniczają się do linii Chicago - Polska. 
Więc co, w ogóle nie mogą mi pomóc? Mogą, mogą. Otóż oni zadzwonią do Nowego Jorku i zapytają, co zrobić, w NYC jest takie biuro. A ja im zapłacę za minutę rozmowy 25 $. Cooo? Ja, emerytowana nauczycielka, mam tyle wybulić? Za rozmowę? No nie...
Myślę sobie, że załatwię wszystko na lotnisku. Jednak mąż kuzynki twierdzi, że od lat na lotnisku nie kupuje się biletów. Czuję się oburzona, nawet może obrażona. No bo jak to?! Czyż nie oglądał filmów (zwłaszcza amerykańskich), w których ktoś tam wpada na lotnisko w ostatniej chwili i kupuje bilet na pierwszy lepszy samolot (bo ucieka przed mafią albo coś w ten deseń)? Czy nie wiedział "Bezsenności w Seattle", w którym mały chłopiec leci do New Yorku załatwić tatusiowi sensowną żonę a nie taką z przypadku? Zdecydowałam, że właśnie tam kupię sobie bilet.
Zupełnie nie przychodzi mi do głowy, że mogę posłużyć się komputerem i sprawdzić w necie, jak tego dokonać. W domu kuzynki jest komputer, jest też laptop (to był jeden z warunków, abym tam pojechała), nie ma jednak drukarki. 
Jadę na lotnisko. 
Lotnisko, że O'Hare jest, że ha! Pięć terminali. Mam czas, zwiedzę sobie. Przepadam za lotniskami, ale to inna bajka. Tu muszę znaleźć terminal, z którego starują samoloty do Kanady. Ale tego właśnie - nie ma. Jest 1, 3 i 5. Drugiego - brak. Nie w tym sensie, że nie istnieje, tylko że nie mam pojęcia, jak tam trafić. Wszystkie wskazówki dotyczą jedynie tych trzech. No w cholerę! Trochę mnie to złości, ale na szczęście - nic nie muszę. Zechcę nie wylecieć, to - nie wylecę, a co tam... Nie muszę korzystać z samolotu, z lotniska, mogę podróżować w sposób bardziej ludziom właściwy, po lądzie. 
Łażę po tym lotnisku i łażę. Zapytałabym człowieka w uniformie, jak znaleźć ten pieprzony terminal, ale - nie ma takiego człowieka. Jest za to monitor. Wielki. I na jego ciemnym tle widnieje cudny, jarzący się niemal napis: INFORMATION. No pięknie. Mam stanąć przed tym ekranem i zadawać mu pytanie? Mam do niego mówić? Może po polsku? Boże, przecież tu wszystko jest nie dla ludzi....
Dalej łażę, bo skoro już przyjechałam, to głupio tak wracać z niczym i tym samym przyznać Tośkowi rację. 
W pewnym momencie widzę, że za przeszklonymi ścianami hali przesuwa się samolot. Nie leci, jedzie. I to nie po pasie startowym, tylko po ulicy. A nie, to ulica jest tym pasem... Postanawiam przyjrzeć się czemuś tak dziwnemu bliżej, więc szybciutko na ruchome schody, szybciutko tym chodnikiem, szybciutko nad ulica, nad tym samolotem, a tu... O, to jest terminal drugi. Mój! Ekstra. 
No to będę szukać kasy w celu kupienia biletu do Toronto. Jest kasa. Lepiej być nie może. Mamroczę do siebie coś w języku, któremu postaram się dać brzmienie przynajmniej angieslkopodobne. No powiedzmy, że mi się uda. Pytam ugrzeczniona, niemal z przyklękiem:
- Czy pani mogłaby mi sprzedać bilet do Toronto?
- Tak, oczywiście. Na kiedy?
- No, na za tydzień. A ile by kosztował?
- 836 dolarów.
- Nie, nie. Poproszę o inny. O znacznie tańszy. 
- Tańszy to może kupić pani przez internet. 
- Acha. No ale ja go nie mam, więc może to pani sprzeda mi ten bilet przez internet?
- Niestety, tutaj to niemożliwe.
- Hmm... bardzo dziękuję.
Tyle mojego, że mąż kuzynki dowie się, iż kupienie biletu na lotnisku to łatwizna. Ale dlaczego mam tyle płacić za niedaleki w końcu dystans? Powariowali, czy co...
W domu śmieją się ze mnie. Przecież miał tu po mnie przyjechać kuzyn, syn cioci. Piękne to były plany, bo przez szyby samochodu obejrzałabym sobie kawałek Ameryki. Już miałam na to smak... Nie przyjedzie. Miał wypadek. Jego cudne auto z beżowymi skórzanymi obiciami jest w stanie godnym pożałowania. 
No to pojadę autobusem. Greyhound, linia dla podróżników ciekawych różnych doznań. 
Kuzyn mówi, że przystanek tych linii jest stosunkowo niedaleko domu. Ok, pojadę i zobaczę. 
Pojechałam, nie znalazłam. No i nie szkodzi, bo przecież trzeba gdzieś kupić sobie bilet, chyba nie na przystanku takim po drodze, a na zasadniczym. Muszę znaleźć tę stację. Downtown. Near the Loop. Znalazłam. 
Ponury budynek. Podróżni śpią na ławkach, bary podrzędne. Ludzie zmęczeni, część z nich to mormoni, którym zawsze przyglądam się z uwagą. Jest kilka kolejek do wyjść prowadzących - donikąd. Ludzie stoją przed szklanymi drzwiami, ale za nimi jest pusty plac. Dziwnie tu. Z rozkładu wynika, że są bilety do Toronto i że kosztują bardzo niedużo, ale godzina odjazdu mi nie pasuje. Tzn. dla mnie każda jest OK, ale kuzynostwo przyjechaliby tu ze mną, a ich wstawanie o 5-tej rano to zgroza... Poza tym do autobusu wsiada tyle osób, ile się zmieści, pozostali czekają na następny... To dlatego te kolejki...
No to chyba - nie jadę. 
Coś ty, Greyhoundem chciałaś jechać? - pytają mnie w domu kuzynostwa. - Wiesz, że tam jednemu podróżnemu ten, co siedział z tyłu za nim, założył na szyję drucianą pętlę i go udusił? 
Acha. Teraz to już całkiem nie jadę, bo chciałabym jednak dowieźć do Toronto swoją głowę. Pustawą, jak się okazuje. 
No to może koleją. Drogą żelazną. Ale - nie. 
Bo odprowadzałam na dworzec kolegę, który tu przyjechał z Ann Arbor i widziałam, że - to nie dla mnie. Nie dla mnie! Bo ja jestem zacofana! Nietechniczna! Bo to dla mnie zbyt skomplikowane. Bilet by mi tam pewnie sprzedali, pewnie nawet znalazłabym właściwy peron. Ale ten kolega zostawił na dworcu w automatycznym schowku małą walizkę. A gdy chciał ją wyjąć, okazało się, że kod nie działa. No, wreszcie to nie mnie, tylko komu innemu technika płata figle. Dobrze mu tak, dobrze! Niech się przekona, że mam rację, mówiąc, że technice nie można ufać! 
Kolega jednak zupełnie się tym nie przejął. Schowek miał dodatkowe zabezpieczenie w postaci odciska jego palca i to podziałało. Mnie - nie zadziałałoby. A gdy się podróżuje na trasie międzynarodowej, to bagaż trzeba oddać tak, jak na lotnisku, odebrać na miejscu... Takie szykany, nie poddam im się! 
Jestem tu zupełnie wyobcowana, wyautowana, bezradna, nieporadna. Do końca życia będę tkwić w Chicago i już tu umrę, jak nieszczęsny Polak, którego w Vancouver potraktowano paralizatorem. Nie potrafił opuścić lotniska i nie wiedział, co ze sobą zrobić...
Przed paru laty jeszcze tak strasznie nie odstawałam od rzeczywistości, która coraz bardziej zatraca ludzkie cechy... Zatraca je dla mnie, bo wokół tłumy ludzi, którym nawet do głowy nie przyjdzie, by sobie nie radzić. Nawet małoletnie dzieci moich kanadyjskich znajomych same latają po świecie i dają sobie rade, a ja co?

A ja...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz