Nagle - olśnienie!
Przecież ja też mam dzieci! Wyuczone, okumputerowane!
O jedno zadbałam, by się nauczyło po angielsku, resztę zrobiła szkoła. Drugie, całkiem wtedy małe, zabrało się za moją edukację i - wiele dokonało. Opór stawiałam ogromny, bo po co mi niby takie umiejętności! Czy dotąd nie potrafiłam znaleźć wszystkich informacji, które mi są potrzebne? Czy w domu nie ma książek? Czy nie wiem czegoś, co mi niezbędne do życia i dowiem się teraz z tej skrzynki? Czy ja w ogóle mam czas na takie zabawy? Czy on nie widzi, że tu do zrobienia stos... I jeszcze to, i tamto.
Synek się nie załamał, dopóki nie nauczył opornej matki korzystania z poczty i szukania wiadomości w necie. Potem ten siedmiolatek zrobił mi sprawdzian, który zdałam (korzystając pod biurkiem ze ściągi) na czwórkę. Ta ocena mocno uraziła moją ambicję, ale przyznawałam w duchu, że sama nawet bym dwói sobie nie postawiła. Była to wtedy wiedza dla mnie abstrakcyjna i do rzeczywistości miała się nijak. Uczyłam się dla... świętego spokoju. I odtąd pozostaję z umiejętnościami siedmiolatka...
Tak więc jak trwoga, to - pod względem elektronicznym - do dziecka. Napisałam mail w stylu: "Słuchaj no, dziecko, trzeba mi kupić bilet stąd do Toronto, tylko żeby był tani, rozumiesz, więc się targuj". W odpowiedzi dowiedziałam się, że teraz jest drogo, ale za trzy tygodnie może być tanio. Nie za osiemset bagsów tylko za trzysta. Świetnie, pasowało!
Do wyjazdu zostało mi trzy dni. Gdzie ten bilet, gdzie wszystko? Jakub przysłał mi kilka stron tekstu o warunkach podróży (bagaż, ubezpieczenie itp.), ale biletu ani śladu. No i powinnam się z domu odprawić. Ale na czym to polega? Jak?! Na szczęście on to zrobi za mnie. Odprawi, jeszcze nie teraz, na 24 godziny przed podróżą.
Ekstra. Pytam go też, czy nie mógłby mi wydrukować biletu i świadectwa odprawy, bo chcę mieć kwit w ręce, przecież zawsze tak podróżowałam, mam jednak niejasne wrażenie, że nadużywam jego cierpliwości. Niby racja, no bo jak mi go tu, z Polski, w ciągu dwóch dni prześle?
Dzień przed podróżą odwiedzam Jurka, bardzo sympatycznego znajomego kuzynki. Drukuje mi na swoim komputerze wszystko, co wysłał Jakub, a potem jeszcze oglądamy nocne Chicago. To miasto nie podobało mi się, gdy tu przyjechałam, ale teraz doceniam w nim wszystko, co tworzy jego wielkość. Ma przewspaniałe miejsca (zwłaszcza sklep z pamiątkami w Muzeum Sztuki Współczesnej :-)).
Wracam nocą do domu, włączam komputer. Odbieram mail. Syn pyta, czy mam wydrukowany bilet. Opisuję mu, co mam. - Wygląda na to, że nie masz - odpowiada.
No to co będzie?!
Mimo zdenerwowania trochę śpię. A od rana główkuję. Co zrobić? Dzwonię do Jurka i pytam, czy mogę do niego wpaść. Myślę, że przekażę mu mail Jakuba, a on wydrukuje wszystko, co trzeba i już. Ale Jurek jest poza miastem, daleko. Musiał pojechać do pacjenta i wróci dopiero za kilka godzin. Pech.
Co mam robić? Kuzyn z kuzynką wrócą z pracy wcześniej, by mnie zawieźć na lotnisko, jakże mam jednak lecieć bez biletu?
W rogu monitora widzę czat od amerykańskiego kolegi. Pyta, czy jestem spakowana i czy wszystko w porządku. No jak może być w porządku, jak? Przecież nie mam najważniejszego, nie mam biletu!
Nic się nie przejmuj - mówi kolega. - Masz kilka możliwości. Poprosisz o wydruk kogoś na lotnisku albo zrobisz to sama. Tam są takie kioski czy też budki. Włożysz do środka paszport i dostaniesz go z powrotem z biletem.
To samo napisało moje dziecko, ale co oni tam wiedzą! Jaki człowiek na lotnisku? Nie ma tam już "ludzkiej" informacji. A jeśli tylko włożę paszport w jakiś otwór, to zapewne będzie to moment, w którym będę go widzieć po raz ostatni...
Tylko mnie denerwują...
Postanawiam znaleźć najbliższą bibliotekę i poprosić, by tam wydrukowano mi bilet. Wyjaśnię, na czym rzecz polega, zrozumieją, pomogą. Uważam, że to przedni pomysł. Ale czasu mam mało. Wybiegam z domu, przebiegam jeden kwartał, drugi... Muszę jeszcze dwa. Nie, to nie ma sensu, nie zdążę, bo pora wyjazdu gwałtownie się przybliża. Wracam. Nic od rana przez to zdenerwowanie nie jadłam i już nie zdążę, zrobię sobie tylko kanapkę na drogę.
Rodzina jest w komplecie, jedziemy na lotnisko. Kuzyn zna tylko jedną drogę, na "polski" terminal. A "kanadyjskiego" - nie ma. Nie w tym sensie, żeby nie istniał, ale - nie wiadomo, jak do niego dojechać. Nawet widzimy z biegnącej górą autostrady wejście i parking dla samochodów drugiego terminalu, ale - nie ma zjazdu. Nie da się nikogo zapytać, bo to autostrada, trzeba pędzić do przodu. Krążymy jak głupi. Nie należało to wczoraj sprawdzić drogę? Przy trzecim, zapowiadającym się na daremne, okrążeniu lotniska postanawiam wysiąść. Mówię im, że mają zostać, a ja przebiegnę drogę na wprost wejścia na mój terminal. Tarabanię się z torbą i walizką, kuzynka i jej córka biegną za mną, przejeżdżające pędem samochody trąbią...
Jestem na lotnisku, przy pracowniku odbierającym bagaż. Prosi mnie o bilet. No więc nadeszła ta straszna chwila. Podaję mu paszport, mamrocząc, że ja... tego... no... Bierze ode mnie paszport, gdzieś go wkłada, po czym oddaje z biletem i... życzy szczęśliwej podróży...
Za chwilę będę leżeć na wielkiej wygodnej pufie, jeść zabraną z domu kanapkę i myśleć, że życie jest pełne niespodzianek. I że pewnych przeżyć na pewno wolałabym uniknąć...
Komentarz przekażę z przyjemnością autorce tego wpisu.
OdpowiedzUsuńKrystyna